Po długiej nieobecności wracam z relacją z podróży mojego życia. Ostatnie trzy tygodnie spędziłam w Stanach Zjednoczonych i chciałabym podzielić się z wami tym, co tam widziałam i przede wszystkim co tam jadłam. Spróbuję w kilku najbliższych postach opisać swoją podróż, bo naprawdę jest o czym pisać.
Lecąc do Stanów byłam pełna obaw. Nastawiałam się na to, że będę musiała tam głodować lub w najgorszym przypadku przejść na dietę masłoorzechową (akurat masła orzechowego byłam pewna, Amerykanie wprost je uwielbiają). Oczywiście zrobiłam wcześniej wywiad gdzie znajdę vege knajpy lub sklepy z vege żywnością, ale jednocześnie nasłuchałam się różnych opowieści, że Stany Zjednoczone to kraj fast foodów, że nikt tam nie chodzi piechotą, wszyscy jeżdżą samochodami, a transport publiczny bywa bardzo niebezpieczny. Tak więc moje obawy nie były wcale takie bezpodstawne.
Oczywiście martwiłam się na próżno. Spokojnie mogę stwierdzić, że przynajmniej jeśli idzie o weganizm, Amerykanie wykazują się o wiele wyższą niż Polacy świadomością tej tematyki. Myślę, że dojdziecie do podobnych wniosków gdy przeczytacie później kilka anegdotek na ten temat.
Moje zmartwienia zaczęły się nawet wcześniej. Zapewne wiecie, że po 11 września zaostrzono kontrole na lotniskach oraz ograniczono listę rzeczy, które można wnieść na pokład samolotu. Chodzi głównie o płyny, ale ja nie byłam też pewna co do jedzenia. Teraz już wiem, że do samolotu można spokojnie wnieść kanapki, natomiast na terytorium Stanów Zjednoczonych nie wolno wwozić żadnych produktów spożywczych (przy odprawie paszportowej pytali mnie o to dwukrotnie, podobnie jak o alkohol, czy ja naprawdę wyglądam tak podejrzanie?!).
Na szczęście dowiedziałam się, że zupełnie nie muszę się przejmować jedzeniem w samolocie. Bardzo mnie ucieszyło, że na długie loty można bez problemu zamówić sobie wegański posiłek, w dodatku bez dodatkowych opłat. VGML – tym kodem oznaczona jest dieta wegańska. Oprócz tego można wybrać posiłki z różnych innych diet, np. lakto-ovo czy też diety koszernej. Kto by się spodziewał. Wystarczy wejść na stronę linii lotniczych lub na stronę checkmytrip, zalogować się używając numeru rezerwacji i zarezerwować odpowiedni posiłek. To naprawdę proste :).
I tak na przykład lecąc z Monachium do Charlotte samolotem Lufthansy na lunch dostałam ziemniaki w sosie warzywnym z kawałkami tofu, a na kolację kanapkę z tofu, sałatą i pastą z awokado. Oprócz tego kawa, herbata, soki w nieogrniczonych ilościach, a nawet drinki :). Z kolei lecąc z Nowego Yorku do Londynu samolotem Continental Airlines na kolację zaserwowano ryż z soczewicą i ostrym warzywnym sosem, do tego sałatka z quinoa, drożdżówka i pyszne ciasteczko, a na śniadanie coś w amerykańskim stylu – bajgiel i sałatka owocowa. Do tych bajglów jeszcze wrócę.
To jedyna zdjęcia jakie udało mi się zrobić, bo oczywiście musiałam schować głęboko aparat i nie chciało mi się go wyjmować żeby uwiecznić podniebną ucztę. Szkoda.
Naprawdę nie mogę narzekać!
Te zdjęcia na samej górze przedstawiają mnie pałaszującą chyba najlepsze lody jakie jadłam w życiu. Sama nazwa na to wskazuje – PURELY DECADENT, czyli wegańskie lody o smaku miętowym z kawałkami czekolady. Już tęsknię…
2 osoby lubi ten wpis.